Rześki poranek zachęcał do jazdy. Przed robo zrobiłem 20 km - tradycyjną - z grubsza - trasą. Po pracy - zaliczyłem jez. Swarzędzkie - w ramach tzw. pokuty za haniebny kilometraż w tym sezonie. Jechało się świetnie - tylko brak bidonu mi nieco doskwierał. Koniec końców wróciłem w niezłym stanie mimo katowania kilku podjazdów... Z drugiej strony...co to za podjazdy... :D
Zdegustowany wszawą pogodą w ostatnim czasie - na sam widok słońca rano wystrzeliłem od mechanika - prosto w kierunku dziewiczej - gdzie grzęzłem w błocie i taplałem się w wielkich kałużach po ostatnim deszczu.
Dziewicza zdobyłem - tak jak zawsze - z zadyszką. Zabrakło mi paliwa :(
Osłabienie przeziębieniem dało o sobie znac - droga powrotna była mniej żwawa niż zwykle - ale w granicach przyzwoitości...
Tak czy inaczej - wróciłem nieźle zmęczony. Błoto jednak dało mi radę :/
Było kosmicznie gorąco - a ja mocno niedospany... o 0.4o skończyłem jedną wycieczkę, a o 6.45 zacząłem kolejną.
Po powrocie - byłem totalnie odwodniony i zajechany. Pociłem się jak mops. Ale tempo było zaskakujące. Nawet przy tym ciężkim powietrzu nogi dały radę. :)
Po serwisie amora, wypadało stestować jak działa. A że nocka była ciepła i przyjemna - nic lepszego być nie mogło jak mały trip po mieście i okolicznych chaszczach.
W sterach pojawił się mały luz - ale do skręcenia (niedociągnięcie po montażu). Nowe rękawiczki - nie powiem wygodne - ale niech szlag trafi tych małych, żółtych gnojków szyjących dla Scotta... Ledwie je założyłem - puścił szew i wylazła nitka. Przy butach Etnies, gdzie trafiło mi się dokładnie to samo - zaczynam wierzyć, że to jakiś żółty spisek...
Ogólnie jednak - rower jest w formie. Gumy uszczelniające przetrwały starcie z wd-40 - i obyło się bez kosztownych wymian. Bocialara tym razem oświetlała drogę dla mnie i Jakuba - i spokojnie dawaliśmy radę... Nie ma to jak diodowy palnik :D
Sama wycieczka - udana, choć nie dość szybka - ale też mało sypiam ostatnio - więc skąd niby ta forma ma się brać? :/
Czasu było - jak zwykle mało. Chciałem odreagować odwołanie niedzielnego tripu - stąd zapuściłem się co sił w stronę Dziewiczej. Tym razem, w 45 minut dojechałem do ostatniego podjazdu przed Kicinem , gdzie zawróciłem i pocisnąłem tą samą drogą do domu.
Tempo było świetne, ale przeziębienie i kaszel dał mi w kość jak wróciłem...
No i - zebrałem plony własnej głupoty... WD-40 na goleniach, zeżarł mi uszczelkę amora.. Będzie to dość kosztowny eksperyment... Choć nie aż tak bardzo jak się spodziewałem... (na szczęście).
Nocna kąpiel w błocie - z bocialarkę. Ważne odkrycie: Błoto wadzi tylko wtedy gdy je widać. W nocy jest zupełnie nie groźne.. (nie licząc bocznych poślizgów :D)
Nic dziś nie udało się zgodnie z planem. Zapomniałem zapięcia, nie wziąłem bidonu i do tego kosmicznie spóźniłem się do roboty - i to bynajmniej nie przez bujankę na rowerze. No trudno.
Popołudniu było gorąco - ale zrobiłem karnie 30 km i wróciłem wyschnięty na wiór (mimo tankowania na malcie...)
Szcześliwie jest "mana" w nodze i średnie prędkości nie przyprawiają o smutek :D
Katuję siebie oraz KTM Hardbone`a po górkach i wszelkich hopkach - z nastawieniem na XC - chociaż zawsze lubiłem dobrze poskakać i pośmigać wąskimi, krętymi i szybkimi ścieżkami.
Paradoksalnie - dopiero teraz, 31 wiosen na ziemskim padole, mam rower, który w niczym mnie już nie ogranicza...
Tylko czemu czasu tak mało??? :(